Nigdy jakoś nie uważałam siebie za spiętą mamuśkę, raczej za bardzo wyluzowaną. Oczywiście są pewne zasady których się trzymamy, ale jest ich niewiele.
Pomimo to jednak usłyszałam od Macieja na początku wakacji “wyluzuj, są wakacje niech mają frajdę”. Hmmmm pomimo lekkiego ukłucia w moją maminą dumę stwierdziłam, że co mi tam, wyluzujemy na wakacje.
Kurczę zadziałało i to ze zdwojoną siłą, dzieciaki szczęśliwe, ja odstresowana.
Zawsze z uporem maniaka dbam, aby po 19:00 już jeść kolację, sprzątać pokoje i myju myju, książeczka i spanie. Zwyczaj fajny, bo o 21:00 często miałam już wolny wieczór. Ale w wakacje okazało się z tym więcej męczarni niż pożytku. Bo o 19:00 to ja dopiero kończę pracę w ogrodzie, a to akurat wtedy jest najlepsza zabawa na trampolinie, a w sumie jeszcze jest jasno więc można się poszwędać na kawę i maliny do Mamy, a to znowuż dopiero co upał ustał i jest czym oddychać więc miło posiedzieć na tarasie… no mnóstwo fajnych rzeczy się jeszcze dzieje więc szkoda tych ciepłych wieczorów.
Na taras wjeżdża więc jakieś szybkie żarełko i dalejże korzystać z dnia póki jasno. O jakże cudownie zgarniać dzieci tuż przed zmrokiem umorusane, prawie śpiące, uśmiechnięte, szybko myć je i z satysfakcją odkryć, ze znowu zasnęły w trakcie pierwszych 3 minut bajki.
Cały czas moderuję im zabawy. Wymyślam różne gry, zabawy klockami, lalkami, w chowanego, czytamy, rysujemy, no jednym słowem skrupulatnie ułożony plan rozwojowy. Ale nie teraz. Odkryłam, że i bez moich moderacji oni potrafią zaaranżować świetne zabawy i to niektóre nawet bardzo rozwijające. Szukają dinozaurów w ogrodzie, otwierają restaurację pod sosną i gotują, biegają prawie nago po trawie i polewają się wodą, rysują kredą gdzie popadnie…. śmieją się przy tym i kłócą, że aż miło. Całe szczęście, że sąsiedzi niebędący naszą rodziną są w miarę daleko, bo hałas czasem u nas jakby tu czwórka co najmniej dokazywała. Jest tylko jedna zasada – zawsze sprzątają po swoich wygłupach.
Ileż to razy wyjmowałam ich z wody w basenie, nad morzem czy jeziorem płaczących, że jeszcze nie chcą kończyć zabawy. A niech siedzą powiedziałam sobie teraz. Cały rok czekają na to jezioro, na te fale w morzu. Niech pływają. Okazuje się, że bez mojego stresu o to, że się zaziębią oni sami nie siedzą o wiele dłużej w wodzie niż przyzwoitość każe. Sami wychodzą i chcą już kończyć, jeść, pić i w ogóle.
Bez płaczu, bez zmuszania, wyluzowani, zadowoleni.
I żadne z nich się nie rozchorowało.