Mówisz mi, że to wszystko dla nich. Ta praca non stop, rano, wieczór ciągle siedzisz w laptopie i słuchawka telefonu gorąca, po to żeby mieli wszystko co zapragną. Nową kuchnię w tak modnej bieli, lekcje indywidualne tenisa, super ciuchy, ekstra wyjazdy na wakacje. Mówisz mi, że kiedyś zwolnisz, kiedyś usiądziesz z nimi i porozmawiasz, kiedyś pójdziesz do kina. Już niedługo zamkniesz laptopa choć na 2 godziny w ciągu ich dnia. Jeszcze tylko ten kredyt spłacisz, jeszcze ze dwa mieszkania kupisz, żeby zabezpieczyć im przyszłość. Przecież to wszystko dla nich.
Mówisz mi, że ona ma dużo koleżanek, panią do sprzątania i ogrodnika, więc się nie przemęcza, odpoczywa sobie. Czas zapełnia po brzegi. Mówisz, że się kochacie przecież, nie kłócicie, wszystko ona ma przecież. Obiecujesz, że jeszcze chwila i zabierzesz ją na randkę, już niedługo wrócisz do domu zanim wszyscy pójdą spać.
Mówisz mi, że myślisz tylko o ich przyszłości. Tylko o tym.
A ja Ci mówię, że za chwilę nie będziesz miał do kogo wracać. Za chwilę zamkniesz laptopa, a w salonie już nikogo nie będzie, kto by na to czekał z utęsknieniem. Czy będziesz pewien wtedy, że było warto?
Mówisz mi, że masz już wszystkiego dosyć. Że czasu dla siebie nie masz za grosz, że ciągle tylko ten kierat dom-praca-dom-dzieci. Mówisz mi, że zatracasz się w codziennych obowiązkach. Że pochłaniają Cię one bez reszty. Że czasu na przyjaciół nie masz, na chwilę się zatrzymać nie możesz. Jesteś perfekcyjna. To fakt. Śniadania zawsze do szkoły wieczorem gotowe być muszą, wszystko uprasowane, poukładane, posortowane. W kancik i na wysoki połysk. Mówisz mi, że w pracy premii nie wyrobiłaś i znowu ledwo koniec z końcem. Że już sił ci brak.
A ja ci mówię, że gdyby twoje dzieci chore były i twoje życie kręciłoby się wokół szpitala tylko, czy te problemy o których teraz mowa w ogóle by istniały? Czy nie dałabyś wszystkiego, aby jednak uszykowanie kanapek do szkoły o godzinie 24:00 było Twoim jedynym zmartwieniem?
Mówisz mi, że przesadzam, że ja ciągle o tych chorobach tylko, samotności i innych kataklizmach. Mówisz mi, że trzeba w życiu ciągle dążyć do lepszego.
Tak masz rację. Czasem też zatracę się w tych pseudoproblemach. A to w pracy kociokwik, a to zamówienia coś opornie płyną, albo za dużo ich na raz, że przerobić się nie da, a to pranie i prasowanie nieustannie, obiadki, lekcje, cuda wianki. I jakże łatwo wtedy coś odpowiedzieć nie tak, nie wytrzymać, poryczeć się bez sensu. O jakże łatwo. Wieczorem kłaść się spać z uczuciem, jak wielu spraw się znowu nie zdążyło załatwić. Jakże łatwo nadrzeć się na kogoś tylko dlatego, że ta podłoga znowu brudna.
Tylko, że ja zawsze o tych chorobach. Jak patrzę na ten pokój, jakby armagedon i na kuchnię, gdzie nie brakuje już niczego, że tylko usiąść i paść na twarz. I wtedy zawsze przypominam sobie te matki, co drżą o życie swych dzieci, te matki co w domu sterylnie mają, bo dziecko w szpitalu, nie ma jak nabałaganić. Te matki pracę tracą, bo przecież nie chodzą do niej i tak… te matki co łzami na korytarzu się zalewają, a przy łóżku dzielnie za małą rączkę trzymają i obiecują, że boleć nie będzie.
I mnie tak bardzo do pionu zawsze to stawia. Tak bardzo już nic nie jest dla mnie zmorą. I nawet, jak nie śpimy do 3 nad ranem bo zęby idą. Jak w nocy wędrówki ludów i pełne przespane tylko trzy godziny.
Jak bardzo cieszy każdy poranek. Jak bardzo cieszy hałas przy stole w porze kolacji, a potem cisza gdy już śpią. Nie głucha cisza pustego pokoju.